poniedziałek, 17 października 2016

Grześ, Rakoń i Wołowiec, czyli trzej muszkieterowie.

Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach.


Wołowiec z Rakonia




Kiedy Ty spokojnie sobie śpisz, przerzucasz się z boku na bok, poprawiasz kołdrę, bo znowu ktoś ci ją ukradł, albo przypadkiem znowu spadła na podłogę, ja już dawno jestem na nogach.
Plecak- spakowany dzień wcześniej.
Baterie w aparacie- naładowane.
Kawa- hektolitry w drodze.
Wychodzisz na zewnątrz i pierwsza myśl jaka Cię dopada- "robimy odwrót, dziewczyno czyś Ty już do reszty oszalała?!".
4:30 a Ty już na nogach?! 4:30 a Ty człapiesz się po krakowskich chodnikach?!
Przez Twoją mózgownicę (też się dziwię, że o tej porze zaczyna działać) przechodzi pewna myśl "po co Ci to, no po co, wróćże kobieto do ciepłego łóżka (wyjaśnię definicję ciepłego łóżka- otóż owe ciepłe łóżko na jesień/ zimę wzywa ze zdwojoną siłą) i się wyśpij".
Ale nie. Bo nie. Z normalnością to niewiele masz wspólnego. Taki oksymoron.
Słońce powoli wstaje zza chmur. Nieśmiało na horyzoncie przebija się słońce- tak, tak to powinno wyglądać. Generalnie było lekkie zachmurzenie, więc ze słońca były nici. Ale optymistą trzeba być!

Takie widoki z rana i czego chcieć więcej

Jest chwilę po 7:00, parking na Chochołowskiej. Sobotni poranek, normalne osobniki przerzucają się na bok (zgubiłam już rachubę, na który z kolei), ale nie Ty.
Stwierdzasz, że nie do końca jest tak ciepło, jak mogłoby się wydawać i że ogólnie powinnaś jeszcze spać, podkreślę w ciepłym łóżku! Ale kto powiedział, że w tym dzbanie (nazywanym potocznie głową) masz wszystko poukładane.
Szybkie podskoki (?), aby było cieplej. No w sumie jakoś mało to pomaga, ale trzeba być twardym nie miętkim.
Z minuty na minutę coraz lepiej, ale w sumie gadać to się średnio chce. Spokojnie, zaraz się obudzisz. Po kilkunastu minutach, jakiś -3 stopniach (odczuwalna minus milion przy tak wczesnej porze) stwierdzasz, że w sumie to jednak już nie chce ci się spać i dość rześko witasz sobotę.
Ahoj przygodo! Cześć Tatry! Dobrze was widzieć! Tęskniłam jak zawsze!

Not bad ;)
Docelowy punkt- schronisko w Dolinie Chochołowskiej (w sensie pierwszy pit stop). My mamy możliwość przemierzać tą trasę w takiej oto aurze (patrz fotka wyżej).
Żałuj, że Cię tutaj nie ma. Jest cudnie.
Docierasz do schroniska, szybkie drugie, trzecie śniadanko (?) (wybaczcie nigdy nie wiem które, w górach przecież kalorie się nie liczą). Herbata na rozgrzanie i lecimy dalej.

Ja jadłam drugie (trzecie) śniadanie w takich okolicznościach, a Ty?
Plan zakłada na dziś- Grześ, Rakoń i Wołowiec. Co prawda nie są to Wysokie, ale wysokości się nie liczą, przecież nie o to chodzi.
W górach radość sprawiają Ci najprostsze rzeczy: ciepła herbata, czekolada, suche buty, brak wiatru i błota ;).

Ktoś coś mówił o śniegu?
Szczęśliwe kolory na dziś, to: żółty, niebieski i zielony- takimi szlakami będziemy dziś zmierzać.
Najpierw pierwszy z trzech muszkieterów, czyli Grześ (1653 m n.p.m.).
Generalnie wita nas... błotem na szlaku (w sumie lekko powiedziane), wita nas ogromną ilością błota! Wszechobecne błoto! Tak, nie przepadam za błotem. Średnio przyjemnie w takich warunkach się idzie, no ale nie narzekamy.
Uwaga- jest ciepło! Kurtki lądują w plecakach. Większa część szlaku na Grzesia przebiega lasem, stąd też śniegu jest znikoma ilość.

Błoto, błoto wszędzie błoto
Skąd w ogóle nazwa Grześ?
Grześ to po prostu grzbiet lub grzęda (z góralskiego).
Trochę na nim wieje, ale to NIC w porównaniu do tego, co będzie potem. Mówili też, że śniegu dużo. Gdzie? Na Grześku? Prawie go brak. Ale don't worry my przecież nie kończymy naszego spacerku.




Cześć Grześ!




On the top

Krzyż na Grzesiu
Co kolejne?
Drugi z muszkieterów- Rakoń (1879 m n.p.m.). Czy ja narzekałam na brak śniegu? Cofam, cofam to. Szlak na Rakoń wita nas dużą ilością tego białego (rzekłabym, że nawet aż po kolana- jeśli zbaczasz ze ścieżki- patrz tutaj ja). Im jesteśmy wyżej.. tym bardziej wieje.

W drodze na Rakoń
No to sru!
Tak, wiatr będzie główną postacią w tym poście. Na Rakoniu szybko kilka fotek i ruszamy dalej na nasz kolejny już pit stop, czyli trzeci z muszkieterów- Wołowiec (2064 m n.p.m.).

A tu jeszcze jedno w drodze na Rakoń


Mróweczka



Zanim doszło do opisu tej części próbowałam wygooglać o co chodzi z tym wiatrem na Wołowcu. Tam generalnie często wieje, ja to wiem. Czy lato czy zima, po prostu lubi wiać, ale to co się działo w sobotę przeszło wszelkie me wyobrażenia.
Pizgało jak jasna cholera! Tak to trzeba ująć, no nazywajmy rzeczy po imieniu.
I szczerze mówiąc pierwszy raz przeżyłam coś takiego. Stawiasz jeden krok (tzn. próbujesz go postawić, bo to nie takie proste jak się wydaje) i czekasz kilka minut aby postawić drugi.
Niby łatwy szlak, bez większych trudności, fajnie się wchodzi. No wszystko cud, miód, malina, ale pizga. Osobom z masą ciała poniżej 50 kg w takim wietrze, to ja mocno nie polecam. Bardzo konkretnie mnie poprzestawiało na tym szlaku. Zwianie czapki z głowy (tak jest to możliwe), brak możliwości postawienia kroku, brak możliwości złapania oddechu- takie atrakcje, tylko na Wołowcu!
Szczerze mówiąc myślałam, że na niego nie wejdę przez ten cholerny wiatr. Miałam się cofnąć. Pierwszy raz w Tatrach miałam sobie odpuścić, bo przecież nic na siłę, nic nie ucieknie i bezpieczeństwo na pierwszym miejscu.
Ale nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała. Do wierzchołka zostało jakieś 15-20 minut na oko (biorąc poprawkę na ten wiatr, dłużej).
Jestem trochę zbyt uparta, no nie mogłam go sobie odpuścić. Spróbowałam. Wyszłam. W połowie drogi wiatr zrobił się mniejszy, nie to co wcześniej próbujesz iść, a czujesz się jakbyś właśnie weszła w drogę jakiemuś huraganowi.
I tutaj nasuwa się po raz kolejny pytanie, które padło na początku "na cholerę Ci to dziewczyno?". Ano, bo jak się czegoś bardzo chce, to wszystko się da.


Widoki na Wołowcu- bajka! Opisałabym je tutaj z ogromną przyjemnością, ale zabraknie mi słów (tak jest to możliwe), więc po prostu zostawię Was ze zdjęciami.


Rohackie Stawy (od góry lecąc): Wyżni, po prawej mamy Pośredni i na dole Niżni

Dolina Rohacka

Panorama z Wołowca w kierunku polskiej części Tatr, idąc od lewej: Kończysty Wierch, Starorobociański Wierch, Bystra, Jarząbczy Wierch i Raczkowa Czuba
Później już było tylko lepiej. Z Wołowca do schroniska na Polanie Chochołowskiej "schodziliśmy" zielonym szlakiem (bo głównie był to zjazd). Myślę, że w skali zaskakujących figur przy schodzeniu (tudzież zjeździe) otrzymalibyśmy noty 10/10. Bez dwóch zdań.

You are next!

Od lewej: Rohacz Ostry, Rohacka Przełęcz, Rohacz Płaczliwy, Nogawica, Smutna Przełęcz i Trzy Kopy (te najbardziej z prawej)

Idąc od środka: Trzy Kopy, Hruba Kopa, Pachola, Spalona, a w dole Wyżni Rohacki Staw


Nawet Wysokie na panoramę się załapały
I wiecie co, fajnie jest czasami ruszyć swoje cztery literki skoro świt (ba grubo przed świtem) i zrobić parę kilometrów w górach. Tak po prostu. Dla siebie.

P.S. Czy ja już kiedyś nie wspominałam, że zawsze jak jestem w Tatrach to mam pogodę? Jeśli nie, to nieśmiało się chwalę ;) (i nie ma to nic wspólnego ze znanym powiedzeniem: "że (ponoć) głupi ma zawsze szczęście").
Aaa i zrobiliśmy 32 km, tak więc wszelka czekolada i czekoladopodobne uciechy zostały spalone z nadwyżką.

Wiatr i niewdzięczny sobotni Wołowiec nie popsuł nam humorów, a wręcz przeciwnie




Kto dotrwał do końca otrzymuje bonus, w postaci ciekawostki do czego służą kijki.
Tak więc przedstawiam niżej :)
(uprzedzając pytania tak mamy początkującą ninję, tak zginę przez to zdjęcie)

Radość sama radość :)

The end :)

2 komentarze:

  1. wooow, niezły warun...aż żałuję, że nie pojechałam :-P

    OdpowiedzUsuń
  2. mieliśmy okno pogodowe ;p, ale ten halny.. dał trochę w kość ;)

    OdpowiedzUsuń