Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach.
Wołowiec z Rakonia |
Kiedy Ty spokojnie sobie śpisz, przerzucasz się z boku na bok, poprawiasz kołdrę, bo znowu ktoś ci ją ukradł, albo przypadkiem znowu spadła na podłogę, ja już dawno jestem na nogach.
Plecak- spakowany dzień wcześniej.
Baterie w aparacie- naładowane.
Kawa- hektolitry w drodze.
Wychodzisz na zewnątrz i pierwsza myśl jaka Cię dopada- "robimy odwrót, dziewczyno czyś Ty już do reszty oszalała?!".
4:30 a Ty już na nogach?! 4:30 a Ty człapiesz się po krakowskich chodnikach?!
Przez Twoją mózgownicę (też się dziwię, że o tej porze zaczyna działać) przechodzi pewna myśl "po co Ci to, no po co, wróćże kobieto do ciepłego łóżka (wyjaśnię definicję ciepłego łóżka- otóż owe ciepłe łóżko na jesień/ zimę wzywa ze zdwojoną siłą) i się wyśpij".
Ale nie. Bo nie. Z normalnością to niewiele masz wspólnego. Taki oksymoron.
Słońce powoli wstaje zza chmur. Nieśmiało na horyzoncie przebija się słońce- tak, tak to powinno wyglądać. Generalnie było lekkie zachmurzenie, więc ze słońca były nici. Ale optymistą trzeba być!
Takie widoki z rana i czego chcieć więcej |
Jest chwilę po 7:00, parking na Chochołowskiej. Sobotni poranek, normalne osobniki przerzucają się na bok (zgubiłam już rachubę, na który z kolei), ale nie Ty.
Stwierdzasz, że nie do końca jest tak ciepło, jak mogłoby się wydawać i że ogólnie powinnaś jeszcze spać, podkreślę w ciepłym łóżku! Ale kto powiedział, że w tym dzbanie (nazywanym potocznie głową) masz wszystko poukładane.
Szybkie podskoki (?), aby było cieplej. No w sumie jakoś mało to pomaga, ale trzeba być twardym nie miętkim.
Z minuty na minutę coraz lepiej, ale w sumie gadać to się średnio chce. Spokojnie, zaraz się obudzisz. Po kilkunastu minutach, jakiś -3 stopniach (odczuwalna minus milion przy tak wczesnej porze) stwierdzasz, że w sumie to jednak już nie chce ci się spać i dość rześko witasz sobotę.
Ahoj przygodo! Cześć Tatry! Dobrze was widzieć! Tęskniłam jak zawsze!
Not bad ;) |
Docelowy punkt- schronisko w Dolinie Chochołowskiej (w sensie pierwszy pit stop). My mamy możliwość przemierzać tą trasę w takiej oto aurze (patrz fotka wyżej).
Żałuj, że Cię tutaj nie ma. Jest cudnie.
Docierasz do schroniska, szybkie drugie, trzecie śniadanko (?) (wybaczcie nigdy nie wiem które, w górach przecież kalorie się nie liczą). Herbata na rozgrzanie i lecimy dalej.
Ja jadłam drugie (trzecie) śniadanie w takich okolicznościach, a Ty? |
Plan zakłada na dziś- Grześ, Rakoń i Wołowiec. Co prawda nie są to Wysokie, ale wysokości się nie liczą, przecież nie o to chodzi.
W górach radość sprawiają Ci najprostsze rzeczy: ciepła herbata, czekolada, suche buty, brak wiatru i błota ;).
Ktoś coś mówił o śniegu? |
Szczęśliwe kolory na dziś, to: żółty, niebieski i zielony- takimi szlakami będziemy dziś zmierzać.
Najpierw pierwszy z trzech muszkieterów, czyli Grześ (1653 m n.p.m.).
Generalnie wita nas... błotem na szlaku (w sumie lekko powiedziane), wita nas ogromną ilością błota! Wszechobecne błoto! Tak, nie przepadam za błotem. Średnio przyjemnie w takich warunkach się idzie, no ale nie narzekamy.
Uwaga- jest ciepło! Kurtki lądują w plecakach. Większa część szlaku na Grzesia przebiega lasem, stąd też śniegu jest znikoma ilość.
Błoto, błoto wszędzie błoto |
Skąd w ogóle nazwa Grześ?
Grześ to po prostu grzbiet lub grzęda (z góralskiego).
Trochę na nim wieje, ale to NIC w porównaniu do tego, co będzie potem. Mówili też, że śniegu dużo. Gdzie? Na Grześku? Prawie go brak. Ale don't worry my przecież nie kończymy naszego spacerku.
Cześć Grześ! |
On the top |
Krzyż na Grzesiu |
Co kolejne?
Drugi z muszkieterów- Rakoń (1879 m n.p.m.). Czy ja narzekałam na brak śniegu? Cofam, cofam to. Szlak na Rakoń wita nas dużą ilością tego białego (rzekłabym, że nawet aż po kolana- jeśli zbaczasz ze ścieżki- patrz tutaj ja). Im jesteśmy wyżej.. tym bardziej wieje.
W drodze na Rakoń |
No to sru! |
Tak, wiatr będzie główną postacią w tym poście. Na Rakoniu szybko kilka fotek i ruszamy dalej na nasz kolejny już pit stop, czyli trzeci z muszkieterów- Wołowiec (2064 m n.p.m.).
A tu jeszcze jedno w drodze na Rakoń |
Mróweczka |
Zanim doszło do opisu tej części próbowałam wygooglać o co chodzi z tym wiatrem na Wołowcu. Tam generalnie często wieje, ja to wiem. Czy lato czy zima, po prostu lubi wiać, ale to co się działo w sobotę przeszło wszelkie me wyobrażenia.
Pizgało jak jasna cholera! Tak to trzeba ująć, no nazywajmy rzeczy po imieniu.
I szczerze mówiąc pierwszy raz przeżyłam coś takiego. Stawiasz jeden krok (tzn. próbujesz go postawić, bo to nie takie proste jak się wydaje) i czekasz kilka minut aby postawić drugi.
Niby łatwy szlak, bez większych trudności, fajnie się wchodzi. No wszystko cud, miód, malina, ale pizga. Osobom z masą ciała poniżej 50 kg w takim wietrze, to ja mocno nie polecam. Bardzo konkretnie mnie poprzestawiało na tym szlaku. Zwianie czapki z głowy (tak jest to możliwe), brak możliwości postawienia kroku, brak możliwości złapania oddechu- takie atrakcje, tylko na Wołowcu!
Szczerze mówiąc myślałam, że na niego nie wejdę przez ten cholerny wiatr. Miałam się cofnąć. Pierwszy raz w Tatrach miałam sobie odpuścić, bo przecież nic na siłę, nic nie ucieknie i bezpieczeństwo na pierwszym miejscu.
Ale nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała. Do wierzchołka zostało jakieś 15-20 minut na oko (biorąc poprawkę na ten wiatr, dłużej).
Jestem trochę zbyt uparta, no nie mogłam go sobie odpuścić. Spróbowałam. Wyszłam. W połowie drogi wiatr zrobił się mniejszy, nie to co wcześniej próbujesz iść, a czujesz się jakbyś właśnie weszła w drogę jakiemuś huraganowi.
I tutaj nasuwa się po raz kolejny pytanie, które padło na początku "na cholerę Ci to dziewczyno?". Ano, bo jak się czegoś bardzo chce, to wszystko się da.
Widoki na Wołowcu- bajka! Opisałabym je tutaj z ogromną przyjemnością, ale zabraknie mi słów (tak jest to możliwe), więc po prostu zostawię Was ze zdjęciami.
Rohackie Stawy (od góry lecąc): Wyżni, po prawej mamy Pośredni i na dole Niżni |
Dolina Rohacka |
Panorama z Wołowca w kierunku polskiej części Tatr, idąc od lewej: Kończysty Wierch, Starorobociański Wierch, Bystra, Jarząbczy Wierch i Raczkowa Czuba |
Później już było tylko lepiej. Z Wołowca do schroniska na Polanie Chochołowskiej "schodziliśmy" zielonym szlakiem (bo głównie był to zjazd). Myślę, że w skali zaskakujących figur przy schodzeniu (tudzież zjeździe) otrzymalibyśmy noty 10/10. Bez dwóch zdań.
You are next! |
Od lewej: Rohacz Ostry, Rohacka Przełęcz, Rohacz Płaczliwy, Nogawica, Smutna Przełęcz i Trzy Kopy (te najbardziej z prawej) |
Idąc od środka: Trzy Kopy, Hruba Kopa, Pachola, Spalona, a w dole Wyżni Rohacki Staw |
Nawet Wysokie na panoramę się załapały |
I wiecie co, fajnie jest czasami ruszyć swoje cztery literki skoro świt (ba grubo przed świtem) i zrobić parę kilometrów w górach. Tak po prostu. Dla siebie.
P.S. Czy ja już kiedyś nie wspominałam, że zawsze jak jestem w Tatrach to mam pogodę? Jeśli nie, to nieśmiało się chwalę ;) (i nie ma to nic wspólnego ze znanym powiedzeniem: "że (ponoć) głupi ma zawsze szczęście").
Aaa i zrobiliśmy 32 km, tak więc wszelka czekolada i czekoladopodobne uciechy zostały spalone z nadwyżką.
Wiatr i niewdzięczny sobotni Wołowiec nie popsuł nam humorów, a wręcz przeciwnie |
Kto dotrwał do końca otrzymuje bonus, w postaci ciekawostki do czego służą kijki.
Tak więc przedstawiam niżej :)
(uprzedzając pytania tak mamy początkującą ninję, tak zginę przez to zdjęcie)
Radość sama radość :) |
The end :)
wooow, niezły warun...aż żałuję, że nie pojechałam :-P
OdpowiedzUsuńmieliśmy okno pogodowe ;p, ale ten halny.. dał trochę w kość ;)
OdpowiedzUsuń